O palmie

O palmie z Joanną Rajkowską rozmawia Artur Żmijewski w 2002

1. Opowiedz co nieco o podróży do Erec Israel. Była szczególna? Jeśli tak to dlaczego?

Była to podróż bez celu. Kiedy cel podróży nie określa cię, spojrzenie na wiele rzeczy ulega wyczyszczeniu. Jesteś po prostu przybyszem, a nie jak to bywa w większości przypadków, artystą z misją zrobienia wystawy. Nie poruszasz się w artystycznym getcie, po prostu łazisz tu i tam. Izrael był również szczególny przez to, ze wzbudzał tyle piekielnych emocji. Pamiętam przyjazd do Jerozolimy i tą dziwaczną sytuację w hoteliku Faisal. Był tam przeszklony tea room z implantowaną muzyką z Zachodu, gdzie wszyscy się zbierali; bardzo cool miejsce. Ale Moby w momencie, kiedy z okien widać było izraelskie helikoptery unoszące się nad Betlejem brzmiał dziwnie. Była to wyspa, unosząca się nad Wschodnią Jerozolimą, wyspa, gdzie paliło się sziszę, jadło guacamole i czuło pogłębiającą się odrębność. Nie czułam się częścią tea room'u. Ludzie na ulicy byli mi jakoś bliżsi niż globe-trotterzy z hotelu.

Pamiętam przyjazd tłumacza z arabskiego na angielski pracującego w obozach dla uchodźców palestyńskich, od którego wiało zupełnie czymś innym. Wialo od niego kompletną bezradnością. Kiedy z nim rozmawiałam, czułam niemożność ogarnięcia tego, czego doświadczał w jakiś spójny system. Jedno doświadczenie podlegało jednej logice, inne - innej. Były to sprzeczne logiki i czułam jak ryją w mojej głowie oddzielne kanały, które jak proste równoległe, nie mogą się spotkać. Co z tym zrobić?Pobyt w takim kraju jak Izrael sprawia, że w miarę ilości poznawanych faktów coraz mniej się rozumie. Pamiętam tez uczucie gwałtownego sprzeciwu w Mea Sharim, dzielnicy ortodoksów. Mało mnie obchodziło podobieństwo do polskiego sztetla. Patrzyłam na kobiety blade jak wampiry i niechętnych chasydów. Nie rozumiałam reguł tego świata i czułam, że trafiają celnie w reguły mojego, jakby go wyśmiewały. Ten sprzeciw był tak silny, tak toksyczny, ze przyszedł mi do głowy pewien pomysł: położyć się na ulicy, w poprzek chodnika. Dopiero wtedy, kiedy zrobiłeś mi zdjęcia jak chasyd chce mnie - leżącą, walnąć laską, to mi przeszło. I wreszcie strach. Ja nie bałam się czegoś konkretnego: samobójców i bomb. Bałam się, bo strach był w powietrzu. Pamiętam pierwsze popołudnie w Jerozolimie spędzone na wyrku w Faisalu, pod pledem obrzydliwie przesiąkniętym ludzkim potem. Nie spalam i nie mogłam się ruszyć. Byłam kompletnie sparaliżowana strachem. Czułam, że moja skóra drogą osmozy pobiera strach z otoczenia, i że niedługo eksploduję.

2. Projekt palmy powstał z żartu, z niepoważnego pytania, co by było gdyby w Alejach Jerozolimskich w Warszawie pojawił się szpaler palm - jak na ulicach Jerozolimy. Potrafisz takim drobnym wyobrażeniom nadać, jak w przypadku palmy skalę "monumentalną". Wydaje mi się, ze inne twoje prace tez powstają z przyczyny takich małych kaprysów wyobraźni. Drobne jest ważne? Dlaczego?

No wiesz... z małych kaprysów wyobraźni powstają czasem nawet dzieci. Ja ufam tym myślom, które wypychają na inną orbitę; sprawiają, ze czuję się jak w filmie. Bez względu na to, czy są to małe czy duże myśli. Zdarzają mi się najczęściej wobec kogoś, podczas rozmowy. Coś się wtedy we mnie uruchamia. Mała fala w kosmos. Patrzę jak ktoś reaguje, czy daje się unieść fali. Poza tym wtedy trzeba ta falę werbalizować, jakoś ją urealnić. A potem - taka myśl rozrasta się we mnie jak bąblowiec albo natychmiast o niej zapominam.
Kiedy powstała palma, pisaliśmy o Izraelu, było gorąco i jakoś chaotycznie. Naprawdę wysilałam mózg, żeby wymyślić zakończenie i jak pamiętam nie był to pierwszy pomysł. Ale wtedy chyba nastąpiło we mnie jakieś zwarcie i ponakładały się na siebie klatki pamięci z Warszawy i te z Jerozolimy np. z placu przed hotelikiem Faisal, gdzie mieszkaliśmy. I jeszcze jedna klatka: pocztówka, którą znalazłeś na Starym Mieście w Jeruszalaim. Był tam łysy wzgórek a na nim rachityczna biedna palma. Pod spodem napis: "Pozdrowienia z Hebronu", albo po prostu "Hebron", nie pamiętam dobrze. Zrobiła na mnie wrażenie. Wyglądała jakby była drukowana w Polsce, gdzieś w latach 80.
Monumentalna skala projektu wynika tylko i wyłącznie z rozmiarów niezrozumienia, z wielkości obszaru nie do pojęcia, o tym przecież jest palma.

3. Aleje Jerozolimskie - Jerusalem Avenue, mieszkałaś przy tej wielkiej ulicy w samym centrum miasta przeżyłaś tam rozmaite rzeczy. To chyba bliska ci nazwa - opowiedz o tej bliskości.

Ta bliskość była do pewnego momentu niezwykle bolesna. Próbowałam tamtędy nie jeździć, bo było ponad moje siły nie spojrzeć w okna mieszkania, w którym mieszkałam. A kiedy już się doliczyłam i spojrzałam, bolało. W 1999 roku znalazłam mieszkanie przy Alejach Jerozolimskich; chciałam zamieszkać w nim z moim mężem. Potem mieszkając w nim, zdecydowałam się rozwieść i wieść życie inne niż to, które prowadziłam dotychczas.
Ciężar tych decyzji przeraził mnie. Reakcją na nie była narastająca obcość wobec wszystkiego wokół; musiałam się wyprowadzić. Od tego czasu Aleje Jerozolimskie są dla mnie miejscem granicznym, prywatną odprawą celną z jednego życia w inne życie.
Są też, już w innym wymiarze, jakimś znakiem naszej historii: przez stolicę sporego kraju w Europie Środkowej biegnie szeroka arteria: Aleje Jerozolimskie. Nazwa jest tak zrośnięta z naszą kulturą, że nikt jej nie słyszy, nie słyszy znaczenia. Myślę, że to bardzo dobrze.

4. Myślisz, że ktoś z warszawiaków pamięta o znaczeniu nazwy tej ulicy?

Nie sądzę. To dziwna historia. W roku 1774 August Sułkowski założył w okolicach dzisiejszej ulicy Towarowej osadę dla ludności żydowskiej: Nową Jerozolimę. Jej mieszkańcy stali się szybko bardzo niewygodną konkurencją dla kupców i rzemieślników warszawskich Sułkowski został pozwany przed sąd przez magistrat marszałkowski. Zażądano likwidacji Nowej Jerozolimy. 23 stycznia 1776 r. towary skonfiskowano a domy osady zostały zrównane z ziemią. Tak przynajmniej wyczytałam w książkach.* Historia się zatarła w morzu polskiego nieszczęścia, ale nazwa pozostała.
Ludzie z kafejki "Między Nami" podobno nagle usłyszeli nazwę tej ulicy, kiedy zobaczyli pocztówki z palmą zatytułowane: Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich.

5. Stawiając takie wielkie egzotyczne drzewo w środku miasta, przenosisz z tamtego, tropikalnego świata coś, czego ci tu w Polsce brakuje? Coś stamtąd? Co to takiego?

Brakuje mi różnorodności tamtego świata. Brakuje Żydów, o których braku/obecności nazwa ulicy mówi w sposób oczywisty. Nie jakiejś maleńkiej grupy asymilantów. Brakuje ludzi w całym tego słowa znaczeniu innych, demostrujących swoją inność bez zażenowania, ale i bez agresji. Brakuje tak samo Arabów i Afrykanów. Brakuje energii emigrantów, którzy decydują się zostawić wszystko i zacząć żyć od nowa, ich niepokoju i siły. Może z powodu tych tęsknot tak dobrze się czuję na Stadionie Dziesięciolecia. Polska pod tym względem jest beznadziejna. Białe, katolickie społeczeństwo, podobne zachowania i podobne przekonania. Straszne jest to milczące porozumienie, ta "normalność". Nie ma żadnych mniejszości ani większości, jest biedniejszy albo bogatszy homogenat. Może stąd bierze się polski rasizm i nietolerancja. Nie mówię, ze Izrael jest krajem tolerancji, myślę że to również rasistowski kraj, tylko w inny sposób i z innych przyczyn... Poza tym Izrael cały czas kształtuje się - pod każdym względem. Jest to kraj, w którym każdy myślący człowiek musi zadawać sobie fundamentalne pytania.
Brakuje mi również napięcia, brakuje mi łączności z resztą świata tak oczywistej w Izraelu. Polska jest gettem pod tak wieloma względami, że czasami brakuje powietrza.
Stawiam drzewo i traktuję to jako element komunikacji między ludźmi, komunikacji pozawerbalnej i nie angażującej intelektu. Podobnie jak w Dzienniku Snów, nie chcę aby ludzie się "rozumieli". Myślę, że jest to niemożliwe. Chcę aby BYLI koło siebie. Pod palmą.

....................

Palma własna, czyli phoenix w warszawie. Dominika Dzido dla Autoportretu

Czasem palmy wyrastają w samym środku zimy, w bardzo nietypowym a dla siebie środowisku. To wcale nie żart czy złudzenie, ale odważny projekt artystyczny.

W grudniu 2002 r. na warszawskim Rondzie de Gaulle'a leżącym na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i Nowego Świata pojawiła się piętnastometrowa palma. Jej wysoki, solidny, nasączony ciepłym brązem pień wieńczył pióropusz gęstych, powiewających liści. Temperatura tego dnia nie pozwalała wytłumaczyć widoku zjawiskiem fatamorgany.

Pomysł zrodził się z postawionego przez artystkę Joannę Rajkowską, żartobliwego początkowo pytania: co by się stało, gdyby jedną z głównych warszawskich ulic obsadzić szpalerem palm. "Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich" - bo taki jest tytuł projektu - związane są ze wspomnieniami z podróży Rajkowskiej do Izraela. Powstały z potrzeby opowiedzenia końca tej podróży w Warszawie, w tym konkretnym, pełnym osobistych doświadczeń miejscu. Artystyczna realizacja połączyła dwa odległe konteksty: palma wyrwana z izraelskiego krajobrazu przenosi jego specyfikę do stolicy, nazwa ulicy Aleje Jerozolimskie - zostaje dodatkowo skojarzona z Bliskim Wschodem. Rajkowska pokazała znaną wszystkim warszawiakom ulicę w niecodziennej odsłonie. Okolicznościowe kartki z palmą i angielską wersją nazwy projektu, "Greetings trom Jerusalem Avenue", dodatkowo poszerzyły pole znaczeniowych odwołań. Kolejną, głębszą warstwą projektu, jest odsłonięcie, jak w archeologicznych wykopaliskach, historii Alej. W r. 1774 na rogatkach ówczesnej Warszawy Józef Potocki i August Sułkowski założyli osady dla Żydów: Nowy Potok i Nową Jerozolimę. Ze względu na rosnącą ekonomiczną konkurencję tej okolicy władze miejskie zdecydowały o likwidacji osad. Pozostała po nich droga prowadząca w stronę Wisły. Realizacja Rajkowskiej w ciekawy i niespodziewany sposób odwołuje się do tamtych wydarzeń, do śladów żydowskiej historii w mieście.

Projekt był realizowany przez trzy osoby: autorkę, architekta Michała Rudnickiego i reprezentującą Fundację Instytut Promocji Sztuki Katarzynę Łyszkowicz. Palma miała stać na warszawskim rondzie przez rok, ale po tym okresie okazało się, że z powodów finansowych i organizacyjnych trzeba szukać innych rozwiązań niż likwidacja drzewa. Jednocześnie ku zaskoczeniu autorki i Fundacji, za palmą ujęli się warszawiacy. Powstał Komitet Ochrony Palmy, który przy wsparciu Gazety Wyborczej podjął walkę o pozostawienie drzewa w miejscu, w którym zapuśiło ono swoje sztuczne korzenie. Administracyjna droga do celu była równie trudna jak ta, która doprowadziła do zmiany miejskiego pejzażu. Palma stała się jednak na tyle ważnym i integralnym elementem przestrzeni, że ani jej twórcy, ani większość mieszkańców nie wyobraża już sobie pustego po niej miejsca.

W rozmowie z Arturem Żmijewskim Rajkowska powiedziała, że chce, aby ludzie "byli koło siebie, pod palmą". Pragnienie artystki spełniło się. Często można dziś usłyszeć, że ktoś umawia się z przyjaciółmi "pod palmą", czyli w okolicy ronda. Pod samym drzewem stacjonują niekiedy policjanci z drogówki, co zwłaszcza w letnie, s łoneczne dni (kiedy policjanci noszą ciemne okulary) tworzy kadr jakby prosto wyjęty z rozgrywających się gdzieś w Kalifornii seriali amerykańskich. Ów humorystyczny obrazek uzupełnia całkiem realna historia powstania palmy. Została ona wykonana przez amerykańską firmę Soulutions.Com, a konkretnie przez zatrudnionych w niej meksykańskich robotników. Amerykański kontekst jest kolejnym elementem jakże barwnego kolażu kulturowego, którego centrum stanowi sztuczne drzewo stojące w jednym z głównych miejsc stolicy.

Warszawska Phoenix Canariensis wykonana jest ze sztucznych tworzyw oraz materiałów naturalnych i zabezpieczona zarówno przed deszczem, mrozem, jak i przed promieniowaniem UV. Dzięki temu zachowuje świeży wygląd niezależnie od warunków pogodowych. Projekt sfinansowano z pieniędzy uzyskanych od firm-sponsorów. Praca nad tą wielką realizacją artystyczną umieszczoną w przestrzeni publicznej najeżona była rozlicznymi problemami technicznymi i administracyjnymi, natrafiła też na bariery mentalnych przyzwyczajeń. Palma wprawiała w zdziwienie, a nawet w osłupienie. Jednak okazało się, że przeobraża ona rzeczywistość w twórczy sposób. Można się zastanawiać, czy to dzięki niej fragment miasta zyskał nową tożsamość, czy też wprawiła ona jedynie w ruch wielość znaczeń drzemiących w okolicy Ronda de Gaulle'a.

W jednym z opowiadań Mrożka kierownik ogrodu zoologicznego postanowił wzbogacić placówkę o "słonia własnego" - wykonanego z gumy i napełnianego powietrzem. Jednak gumowa powłoka została przez pomyłkę wypełniona gazem i kiedy rankiem przybyła pierwsza wycieczka szkolna, lekki podmuch wiatru uniósł słonia wysoko nad ogrodzenia. Uczniowie, którzy to widzieli, stali się chuliganami i przestali wierzyć w słonie. Słoń, który lata, prowadzi na manowce, ale "palma własna" na rondzie środkowoeuropejskiego miasta potrafi uruchomić proces poznawania na nowo czegoś co wydawało się już oswojone. Wielość skojarzeń, jakie przywołuje sztuczne drzewo - podróż artystki do Izraela, historia Żydów warszawskich, policjanci przypominający funkcjonariuszy z Los Angeles i meksykańscy robotnicy pieczołowicie wyrabiający pień - nasuwa sporo pytań. Każe zatrzymać się i zastanowić nad miejscem, w którym jesteśmy.

dominika dzido

....................

Rozmowa z Przemkiem Kondraciukiem dla Autoportretu

(...)Nie było łatwo. ale udało jej się sprawić. że warszawianie pokochali palmę i ten - zdawałoby - obcy element wpisał się na dobre w krajobraz stolicy.

wywiad z joanną rajkowską

Przemysław Kondraciuk: Można powiedzieć, że palma istnieje w dwóch głównych płaszczyznach. W sferze wizualnej, jako obiekt, wpisuje się w przestrzeń miasta. W sferze, którą umownie możemy nazwać sferą społeczną, wywołuje rozmaite reakcje. Który z tych aspektów jest dla Ciebie ważniejszy?

Joanna Rajkowska: W moim pojęciu te sfery są nierozerwalnie ze sobą związane, jedna implikuje drugą. Niemniej palma, nawet uszkodzona i biedna, nie traci mocy obnażania z jednej strony niechęci i lęku, a z drugiej - pewnej tęsknoty do innego miasta, innego sposobu spędzania czasu, innego życia po prostu. Ta sfera okazała się najcenniejsza, bo powstał kontekst pozwalający zderzyć różne postawy, ujawniły się nie tylko koszmarne stereotypy, ale i marzenia. Na tym polu, które nazwałeś sferą społeczną, projekt spełnia się cały czas - tak, jak miał się spełniać.

pk: Palma wzbudziła w Warszawie masę kontrowersji. Czy próbowałaś sobie odpowiedzieć na pytanie, co jest ich przyczyną?

jr: Myślę, że problemem, z którym ludzie się z trudem mierzyli, był fakt, że palma jest obca. To jest obcy element w mieście.

pk: Czy byłaś zaskoczona taką, a nie inną reakcją?

jr: Kiedy wychodzi się w przestrzeń publiczną, przestrzeń otwartą, trzeba się liczyć z ostrymi reakcjami, a nawet z tym, że pomysł nigdy nie zostanie zaakceptowany. Nie znaczy to, że jest obliczony na skandal. Jest to swego rodzaju eksperyment społeczny. Żywiołowe reakcje, niechęć, kubły pomyj, które wylewano na moją głowę (szczególnie na forum Gazety Wyborczej), cały ten spór jest częścią projektu. Historia palmy, mimo jej groteskowych losów, ma bardzo pomyślny koniec. Okazało się, że palma stała się elementem miasta, ludzie nie chcą się z nią pożegnać. To więcej niż oczekiwałam.

pk: Jakie są reakcje środowiska artystycznego?

jr: Jak dotąd nie powstał ani jeden rzetelny tekst krytyczny na ten temat. Pierwszym będzie prawdopodobnie tekst Anety Szyłak w książce "Sztuka i przestrzeń publiczna w Polsce" - katalogu wystawy Genius Loci. Zawinił tu przede wszystkim brak profesjonalnego przedstawienia projektu. Centrum Sztuki Współczesnej okazało się zupełnie nieprzygotowane do przeprowadzenia projektu publicznego, nawet nie zapewniło kuratora. Myślę również, że sporo niepotrzebnego szumu zrobiła prasa, która wychwytywała "sensacyjne" wątki, próbowała z tego uczynić wydarzenie medialne i niezmiennie umieszczała całą historię w dziale "miasto" lub "wydarzenia". Jedynie kuratorzy spoza kraju widzą projekt w innym kontekście.

pk: Czy spróbowałabyś po tym wszystkim podjąć się w najbliższym czasie realizacji dużego projektu publicznego w Polsce? A jeśli tak, to jakie warunki powinny zostać spełnione?

jr: Tak. Ale tylko i wyłącznie, jeśli projekt miałby wsparcie instytucji, która potrafiłaby przeprowadzić fundraising i zapewnić kuratora zdolnego do reprezentowania projektu na zewnątrz.

pk: Czy sądzisz, że taki scenariusz jest możliwy w najbliższym czasie?

jr: Myślę, że nie.

rozmawiał Przemysław Kondraciuk

....................

Stach Szabłowski o palmie. [Rozmowa z Michałem Rudnickim dla City Magazine]

Czy Warszawa ma szansę stać się metropolią śródziemnomorską? Nasze miasto było już kiedyś Paryżem wschodu, oraz stolicą Drugiej Japonii (Tokio zachodu?), więc kto wie. Póki co, został uczyniony pierwszy krok w kierunku subtropikalnym. Dwunastego grudnia niemożliwe stanie się faktem. Na progu zimy, w samym środku środkowo europejskiego miasta, na rondzie de Gaulle'a wyrośnie piętnastometrowa, sztuczna palma. To Joanna Rajkowska przesyła Pozdrowienia z Aleji Jerozolimskich. Dzięki determinacji artystki, ludziom dobrej woli oraz sponsorom, Aleje Jerozolimskie staną się bardziej jerozolimskie, a Warszawa zyska elegancką, palmiastą perspektywę, żywcem przeniesioną z pejzażu Casablanki czy Madrytu.

Joanna Rajkowska wpadła na pomysł ustawienia, wielkiej sztucznej palmy w centrum Warszawy w połowie 2001 roku, po swojej podróży do Izraela. Idea pojawienia się w monotonnym pejzażu naszego północnego miasta, pochodzącego z innego świata, tropikalnego motywu, działała na wyobraźnię. Jednocześnie wydawała się wówczas nierealna. Przyzwyczailiśmy się, że w publicznej przestrzeni Warszawy mogą wyrosnąć centra handlowe, kolejne gigantyczne billboardy, a w najlepszym razie jeszcze jeden martyrologiczny pomnik. Ale wizjonerski projekt artystyczny, bez jakichkolwiek komercyjnych funkcji, służący wytrącaniu przechodniów z codziennej rutyny, i zderzający przechodniów z niemożliwym w naszym klimacie widokiem egzotycznej palmy na głównej ulicy? To nie mieściło się w logice naszego miasta.
Tymczasem Joanna Rajkowska nie poprzestała na fantazjach o palmach. Znalazła sponsorów i partnerów, przekonała do swojego pomysłu miejskie władze, pokonała trudności techniczne, a nawet strajk amerykańskich dokerów i sprowadziła palmę z drugiego końca świata. 12 grudnia rondo de Gaulle'a stanie miejscem budującego triumfu wyobraźni nad oporem materii. Palma będzie największym, a na pewno najwyższym, autorskim projektem artystycznym w przestrzeni publicznej, jaki współcześnie został zrealizowany w Warszawie.

Skąd przyjechała palma

Palma została wykonana na zamówienie Joanny Rajkowskiej przez specjalistyczną firmę z Escondido w USA. Firma nazywa się Forever Preserved, co po naszemu znaczy z grubsza "Wiecznie żywe". - Warsztat stoi w środku lasu, na odludziu, między pustynią wschodniej Kalifornii, a ciągnącym się wzdłuż zachodniego wybrzeża miastem-molochem (od San Diego do Los Angeles z małymi przerwami) - opowiada Michał Rudnicki, architekt i współpracownik Joanny Rajkowskiej, który pojechał do Stanów doglądać końcowych prac nad palmą - Dosyć niepozornie to wygląda; jest to raczej chałupnicza produkcja niż jakieś przemysłowe przedsięwzięcie. Poza panem Pecoff'em, właścicielem, nad
palmą pracowało dwóch nie znających słowa po angielsku Meksykanów.
Firma Soul-utions.Com oraz ich podwykonawca, Forever Preserved, zajmują się budowaniem sztucznych palm. Polimerowe kilkuwarstwowe konstrukcje pni okładane są prawdziwą korą palmową, konserwowaną syntetyczną żywicą. Plastikowe liście dodawane są osobno. "Wieczne żywe" palmy kupowane są do kasyn, centrów handlowych, ale także, jak mówi Michał Rudnicki, przez wszystkich tych, których nie stać na prawdziwą palmę. Wbrew temu, co można by sądzić, większość sztucznych palm nie trafia do zimnych i bezpalmowych krajów północnych, lecz do gorących okolic, które należałoby podejrzewać o całe palmowe gaje. Duża, sztuczna plama jest droga - potrafi kosztować kilkanaście tysięcy dolarów, ale jej zakup i tak wychodzi taniej niż utrzymanie plamy naturalnej. Sęk w tym, że duża palma sporo pije. W okolicach, w których woda jest na wagę złota, jak w Południowej Kalifornii czy na Półwyspie Arabskim, na dłuższą metę taniej jest kupić sztuczną palmę, niż latami podlewać prawdziwą.
Koncept ustawienia palmy w północnoeuropejskiej stolicy, jako projektu artystycznego, spodobał się Soul-utions.Com na tyle, że firma dała się namówić na potężne rabaty. "Są to ludzie którzy tego typu akcje uprawiali wcześniej, z innymi klientami - opowiada Rudnicki - nasze nękanie i żebractwo nie były im zupełnie obce. Mają poza tym dosyć spore poczucie humoru. Dowodem na ich poparcie projektu jest fakt że właścicielka firmy, pani Woodrow zamierza tu przyjechać na uroczyste otwarcie. Chyba nie robiła by tego gdybyśmy stawiali kolejną palmę w kolejnym kasynie."
Po skończeniu palmy przez rzemieślników z Kalifornii, zaczęła się międzykontynentalna odyseja sztucznego drzewa. Pień palmy podróżuje w jednym, 12 metrowym kawałku. - Spory dupościśk terminowy mieliśmy z powodu strajku pracowników portowych na całym zachodnim wybrzeżu - opowiada Rudnicki - Mimo że strajk dawno się zakończył, nadal pozostało sporo nie rozładowanych statków, czekających przed portem w Los Angeles. Na szczęście nasi agenci znaleźli wolne miejsce na statku płynącym z Houston. Żeby tam dotrzeć, palmę musieliśmy wstawić w kontener, na TIR'a, na pociąg, i do Texasu, a stamtąd statkiem do Polski. Z Gdyni palma przyjeżdża do Warszawy TIR'em.
Michał Rudnicki, jako osoba kierująca montażem palmy na rondzie de Gaulle'a woli nie mówić zbyt wiele o szczegółach montażu plamy. - Nie chcę zapeszyć całej procedury. Powiem tylko że wszystko odbędzie się zgodnie z prawem i na szczęście parę osób z dużym doświadczeniem będzie nam przy tym pomagało.
Zgodnie z projektem, warszawska palma nie jest pomyślana jako rzecz, która pozostanie w Warszawie na zawsze. Wzmocnione od środka stalową konstrukcją, i zakonserwowane od zewnątrz żywicą drzewo jest jednak przygotowane na wszystko, co może spotkać je w polskim klimacie. "Palma może stać dziesięć lat, co najmniej - mówi Rudnicki - Sama konstrukcja nie ma terminu ważności, ale powłoka zewnętrzna powinna spokojnie przetrwać jeszcze trzy tury wyborów samorządowych, nie wymagając konserwacji lub naprawy. Co wcale nie znaczy że jakiś rozkojarzony kierowca MZA nie postanowi sprawdzić jej wytrzymałość na swój własny sposób...

Palma Joanny Rajkowskiej jest daktylowcem. Forever Preserved przyznaje, że drzewo nie jest do końca "botanicznie spójne", ale najbardziej przypomina phoenix canariensis, czyli daktylowca kanaryjskiego. To jeden z najbardziej efektownych gatunków palmy. Jak wskazuje nazwa pochodzi z wysp kanaryjskich, ale do czasu podboju archipelagu przez Portugalczyków w XVI wieku phoenix canariensis należy do najpopularniejszych drzew ozdobnych od Kalifornii po zachodnią Azję. Daktylowiec kanaryjski rośnie wolno, ale potrafi osiągnąć wysokość 20 metrów, a rozpiętość jego wspaniałego pióropusza liści dochodzi do 10 metrów. Niestety, choć ten gatunek palmy, jest dość odporny na chłody, nie mógłby rosnąc w Polsce na otwartej, nie ogrzewanej przestrzeni. Phoenix canariensis jest w stanie znieść mrozy do -4 stopni, pod warunkiem, że nie utrzymują się dłużej niż 3-4 dni pod rząd. W oczekiwaniu na zmiany klimatyczne spowodowane efektem cieplarnianym, musimy się więc na razie ograniczyć do sztucznych daktylowców.

Duże jest piękne

Joanna Rajkowska ze swoją palmą wpisuje się w długą, choć w Polsce dotąd słabo reprezentowaną tradycję, wielkich realizacji artystycznych w przestrzeni publicznej. Skala robi swoje, a wyjście ze sztuką z galeryjnych katakumb na miasto daje okazję na zderzenie z faktem artystycznym każdego przechodnia zamiast wciąż tej samej garstki koneserów i bywalców. Z protoplastę wielkich miejskich realizacji artystycznych można uznać ponad 30 metrowego Kolosa Rodyjskiego, który W III wieku p.n.e stanął u wejścia do portu miasta Rodos. Niestety gigantyczny posąg, jeden z siedmiu cudów świata, po pół wieku runął na skutek trzęsienia ziemi, a we wczesnym średniowieczu Arabowie sprzedali jego metalowe szczątki na złom. W bliższych nam czasach, niezrażeni smutnym przykładem Kolosa artyści podejmowali jednak dalej śmiałe, monumentalne przedsięwzięcia. Jednym z największych (przynajmniej jeżeli chodzi o wymiary prac) współczesnych rzeźbiarzy jest weteran pop-artu Claes Oldenburg. Artysta odpowiedzialny jest między innymi za 13 metrowej wysokości klamerkę do bielizny ustawioną w Filadelfii, gigantyczną szminkę, oraz monumentalnych rozmiarów łyżeczkę do herbaty, z 300-kilową wisienką. Miłośnik piękna i wyrafinowanego kiczu, Jeff Koons stworzył w 1992 13 metrowej wysokości szczeniaczka, zbudowanego w całości z żywych kwiatów. W 1998 wielki piesek trafił na ulice Bilbao, przed fasadę tamtejszego oddziału Muzeum Guggenheima. Jednak najsłynniejszymi specjalistami od wielkiej sztuki są Christo i Jeanne Claude. Bułgarsko-francuski duet wsławił się pracami, w których materiałem artystycznym były hektary pejzażu, a nawet całe wyspy. Równolegle Christo i Jeanne Claude działają w miastach. Pakują w kilometry kwadratowe tkanin słynne budowle użyteczności publicznej, muzea i zabytki. Do ich najgłośniejszych akcji należy opakowanie paryskiego Pont Neuf oraz monumentalnego gmachu Reichstagu - parlamentu zjednoczonych Niemiec w Berlinie.

Stach Szabłowski