Tylko miłość

2004, Szpital Wolski, Warszawa

Opowiadanie. Zimno. Na tyle, że jamnik wymięka. Nie tylko jamnik. Jaki to rodzaj wściekłości na siebie połączonej z bezsiłą, połączonej z nienawiścią do zimy. Jest luty 2003, skute lodem kałuże, para z ust. Stoimy przed samochodem, w którym z wolna zamarzają nasze rzeczy. Kluczyk razem z nimi. W środku. A my na zewnątrz. Patrzymy na samochód, nagle zupełnie bezużyteczny. Filip, Wojtek, ja. Filip ma ochotę na male samoudręczenie, bo to on zatrzasnął kluczyki. Gdyby miał biczyk, to by się walnął. Chce jechać do matki, na Służewiec, wziąć zapasowe. A my. my stoimy na lodzie. Naokoło zabudowania Szpitala Wolskiego. To w jednym ze starych, opuszczonych budynków miałam pracownię i magazyn. Ja i parę osób. Stąd właśnie wyprowadzamy moje rzeczy, prace. Zawsze byłam ciekawa, co było w tym budynku. Co nasyciło ściany - zawsze zimne, nawet w lecie. Nienawidziłam tego miejsca. Zapachu, wilgoci. Brudu warstwowego i kurzowego. Lepkości. Nigdy nie wyrzucaliśmy śmieci, więc zwolna budowały w pudłach i worach swoje organiczne struktury. Dzwonimy po Kasię. Kasia przyjeżdża. Filip odjeżdża. Jamnik drży. Więc my na neurologię. Ludzie nie chcą na neurologii jamników (relacja Wojtka). Jeden pan ma dziwny akcent (tu zaczyna się relacja Tofiego - jamnika). Więc ścieżką pomiędzy, właściwie donikąd. Jamnika na ręce. Lata jak galaretka. Biedny Tofi, ma 14 lat, jak na psa to staruszek. Dziadek Tofi. Ta ścieżka, która idziemy przylega do jeszcze jednego budynku, też opuszczonego. Jest wyjątkowo piękny. Skraj Szpitala, kompletne szpitalne kresy. Co za szpitalem - niewiadomo. Na pewno tory, jakiś węzeł co na mapie nazywa się Czyste. Ja w każdym razie nie wiem. Nie jestem z Warszawy. Dla mnie to jedna z wewnętrznych granic miasta, za którą niepewne i tylko z mapy. Więc ten budynek ma loggie, ogromne, latem obwieszone dzikim winem loggie. Teraz dzikie wino zostawiło sobie tylko liany i gałęzie. Są pewnie całe pokryte lodem, jakby kogoś taką gałązką pochłostać, to by było. Loggie są piętrowe, jedna nad drugą. Cały budynek w środku jest wariatkowem. Były tu takie oddziały, taka dziwna terapia, że pacjentom miało być niby lepiej, jak posiedzą w różowych ścianach, jak pomażą je sobie jak chcą. Więc teraz dziwnie jest tam wchodzić. Podczas naszych pijackich seansów przychodziliśmy tu czasem się pobać. Idziemy tą ścieżką. I przed nami nagle, a przecież zawsze tu był - budynek. Lata siedemdziesiąte, dużo betonu, ale duże okna. Właściwie byłby ładny gdyby trzydzieści parę lat nie zrobiły z niego zakurzonego, obdrapanego szarego klocka. Długi jest i niski. Jest nijaki, co tu dużo gadać. Dlatego go nie widać. Jakiś rozmach widoczny w schodach - szerokie - wejście, rodzaj ganka. Jakoś to wszystko nas samo prowadzi. Wejść - nie wejść - wejść. Wchodzimy. Co dalej. Schody i - o jezu - wszystko w boazerii. Od stóp do głow. Od podłogi po strop. Wielkie okna, wielki hol, przygotowany jak gdyby delegacja PZPR miała przyjechać i pobłogosławić. Taki właśnie, gierkowski zapach funduszu wczasów pracowniczych rozsiewa ten hol. Tofi przestaje dygotać. No tak, on puchówki nie ma, jest zdany na swoją marną sierść, ale już ok piesku, już ok. Drzwi po lewej, drzwi na wprost. Wszystko dziwaczne, niedzisiejsze, zapyziałe i swojskie do bólu. Te na wprost. W środku - światło, ciepło. Stoły, kolorowe ceraty, na stołach małe drewniane kwiatki w małych drewnianych doniczkach. Lada, lodówka z napojami, na ścianach dziwne produkty artystyczne, dużo wszelkiego rodzaju gadżetów. Wyostrzam wzrok - jakie to gadżety! Dzbanuszki o niewiarygodnych, najmniej funkcjonalnych kształtach. Zdechłe baloniki na ciężkiej mosiężnej tablicy z napisem 40, i kremdelakrem, mały ceramiczny murzynek z napisem Tylko Miłość. Na klatce piersiowej ma tą miłość wypisaną czymś wypukłym. Tofi - szał. Zapachy najnowsze i nieznane, nierozpoznawalne, te zdechłe baloniki i tyle krzeseł z nogami do obwąchania. Ciepło mu i starcza jamnicza krew zostaje wzburzona możliwością jeszcze jednej podróży w nieznane. To nie wszystko. Jesteśmy, jak się okazuje, w barze. No jasne, po drodze było napisane jak wół: Bufet, czynny i tak dalej. Albo było napisane Bar Smaczek. Ale raczej Bufet. Zapach jedzenia jest w ścianach. Tofiemu kręci się w głowie. Przestaje nas dostrzegać, nie reaguje na polecenia. Drepcze wezwany instynktem, z nosem przy ziemi, wszystko koduje, rozkodowuje, ja tam nie wiem co jamniki robią z zapachami. — Tofi, Tofi! Tofi nic. Zwiedza świat. Niemiecki dziadek turysta na wakacjach. Za ladą stoi kobieta. Czarne włosy, zebrane w koński ogon, zniszczona, fajna twarz. Czerwone usta, ale chyba nie pomalowane. Chce nam się do niej przemówić, zresztą tak należy, w końcu to jej terytorium. — Dzień dobry. — Dzień dobry. Jest nawet co zjeść. Bierzemy coś, na pewno herbatę, ja chyba, jak zwykle, coś jem. Szeroki wybór, żarcie wybitnie barowopolskie. Specjalnośc dnia - kaszanka i ogórek kwasz. jak głosi tablica. Reszta to żurki, barszcze, kotlery, naleśniki, pierożki. Menu pisakiem w kulfonach. Chce nam się mówic do tej kobiety, opowiedzieć jej jamniczą traumę i opisać groźbę zamarznięcia. Wydaje się, że wszystko rozumie. Kiwa głową, lekko się uśmiecha, właściwie to nie uśmiech a wyraz zrozumienia. Takie - aha. Nie pyta o nic. Możemy jej coś powiedzieć, albo nie, nie wymusza. Pozwala siedzieć kwadrans, godzinę, dwie. Czekamy na Filipa. Mówimy coś od czasu do czasu. Jest ok. Pani Krystyna jest idealnie wpisana w ten bar, myślę sobie, jakby była jego częścią. Jest u siebie. Tofi w podróży. Polazł do kuchni! Nikt mu w tym nie przeszkadza. Pani Krystyna zachowuje się jakby to był jej własny pies. Jeszcze jedno odkrycie - bar ma taras, wielki, ogromniasty taras. Jak się siedzi przy oknie, można sobie wyobrażać, że latem. Nie jest jeszcze ciemno, ale rozpoczyna się zmrok. Niebo jest o takiej porze ciężko niebieskie. Siadamy przy oknie. Ptaki kołują nad wariatkowem jak wściekłe. Nad drzewami obok też. Tyle tych ptaków, całe stada. Kraczą jak potępione. Co więc mamy: szał jamnika, gawrony co kraczą, czekanie na Filipa, ciemniejące niebo, ciepłą herbatkę i chyba naleśniki, no i panią Krystynę w swoim gadżetowym królestwie baru Smaczek. Zamarznięty samochód trochę odjeżdża w tym układzie na drugi plan. Aha, zapomniałabym - mamy też murzynka z napisem Tylko miłość. A także to, że możemy ze sobą pogadać. ......................... 20 marca 2003. Rano, sobota, godzina 10. Znane już schody, szerokie i zapraszające gierkowską ekipę. Pani Krystyna w nie-sa-mo-wi-tym czerwonym płaszczu ze skóry. Wbiega i kręci kluczem w zamku tych drzwi na wprost. Otwiera. Kuchnia. No wlaśnie, zanim się zacznie sprzedawać żarcie, trzeba je najpierw zrobić. Dostrzegam drzwi na lewo. Są dziś otwarte. Tam jest prawdziwa stołówka, bez zmiękczeń w postaci ekspresu do kawy. I wystawa dzieł sztuki niewiadomego pochodzenia. Najbardziej podoba nam się koń, w którego ktoś coś tankuje. Przykro to stwierdzić, ale koń ma wsadzony w dupę dozownik i pysk świadczący przynajmniej o zdziwieniu. Inne też są niezłe. Skąd taka miłośc do malarstwa w tym oddalonym od świata miejscu? Wśród gierkowskich paproci i ceraty. Umowa stoi. Tym razem ja będę panią Krystyną. Niech mnie szlag, chciałabym choć raz w życiu poczuć się tak wpisana w cokolwiek, jak ona w ten bar. Jak elemencik puzzlowej układanki. Tofik ma przeżyć ten sam szał co poprzednio, dwojako: na żywca i na monitorze. Nagraliśmy już przedtem film, w którym kamera była psem i wędrowała śladami Tofika po wyposażeniu całego baru. Pies ma teraz kamerę na szyi, umocowaną na gumce w paski jak najbardziej różnokolorowe. Kręci się chodząc własnymi śladami, śladami kamery, co chodziła jego śladami. Trajektoria Tofika zagęszcza się. Jest dzisiaj głównym bohaterem, nieświadomym sprawcą. Patrzymy z góry na ścieżkę, którą szliśmy w ten lodowaty dzień. Tu też trajektorie. Życie szpitalne, Wózki, ciężary, sanitariusze, pielęgniarki. Cały czas się boję, że przejedzie wózek z trupem. Widziałam tu już paru beztroskich sanitariuszy pchających wózki a na nich kształty trupopodobne. Na tym - płachta. Kuchnia jest gęsta od zapachów. Tam trupy a tu przemiana materii organicznej w jadalną. Tyle warzyw, skrobań, pary spod pokrywki, noża siekającego różne mięsiwa i jabłka.Ja obieram i nalewam. Nalewam wody również do stojaka na parasol, bo nagle słońce wpada do Baru i atakuje taras. Więc może trzeba dać się skusić wizji parasolki na tarasie. Szybkie przetarcia ceratki na stolikach szmatą. Szybkie ułożenia magazynów kolorowych pod lustrem. Teraz już jestem prawie gotowa. Czekam na klientów. Poprawiam dredową grzywkę. W kuchni pośpiech, a w barze luz. Jakaś pani czyta. Czyta i czyta. Leniwie ktoś się zjawia, I jeszcze ktoś. Jakaś nieśpieszna transakcja. Zamieniam monety na gorący płyn z cukrem lub bez. Zamieniam je też na zupę - to całkiem często - i na kawę z ekspresu, co się psuje (ekspres). Czy myślę? Nie, nie myślę. Czuję się jak barowa święta, co stoi i błogosławi napychających żołądki i czytających magazyny kolorowe. Trochę się zagęszcza. Jacyś ludzie, niepodejrzewający mojego podstępu, mojej tajemnej podmianki z panią Krystyną, cyrografu na jeden dzień. Wchodzą jak gdyby nigdy nic, ale nie - coś czują, węszą nie przymierzając jak nasz jamnik. Matka z synem. Od stolika na pięć metrów wieje patologią. Syn nie tego coś. Dlatego to wyczuł. Słońca tyle. Otwieram drzwi na taras. Postanawiam wytargać parę barowych stołków na taras. O jezu, nikt nigdy ich nie ukradnie, myślę, sapię i taszczę stołki, jak na moje - zrobione z czystego ołowiu. Czuję jak wiatr podwiewa biały fartuch od pani Krystyny. Mój znak podmiany. Teoretycznie mogłabym mieć jeszcze czepek, ale bym tego nie zniosła. Dobrze jest, parka siedzi już na tarasie. Gawędzą i zamawiają zupę. Czy to oni? Tę zupę. Zaczynam się chyba trochę mylić. A przecież to dopiero początek. Potem czas przyspiesza. Kolejka, zamawiania, notatki, pieniądze, obliczenia. Chrzani mi się na dobre. Latam do kuchni i ledwię nadążam z zamówieniami. Pierogi, kotlety, ten przelęty psujący się ekspres, te reszty wydawanie, ci ludzie, gdzie oni są, ci co zamawiali, no właśnie, co oni zamawiali. Czasem łapię rytm, wtedy czuję się panią sytuacji I pewnie mam taką minę jak pani Krystyna. Taką minę - aha. Ale to ja. Oni - luz. Siedzą i rozmawiają, I gadają. Ile czasu ludzie potrafią spędzić ze sobą tylko dla faktu, że są ze sobą. Przed moimi oczami falujące jeziorko rozmawiających. Strzępy do mnie dochodzą, plus jakieś westchnienia i chrząknięcia. Tak, tego chcieliśmy, żeby na trochę zapomnieli o tym co poza barem. Żeby ich wyjąć z ich życia na maleńką chwilkę, na godzinę, żeby poczuli smak baru smaczek. A ja w ukropie wte i wewte. Oni - maniana. Tofik trajektorie. Gawrony kraczą, nie nadążam. Potem szefowa liczy kasę, niezły utarg. Zdejmuję fartuch, koniec barowej świętej od żołądka i magazynów kolorowych.
Kurator: Wojtek Kocołowski
Współpraca: Katarzyna Łyszkowicz
Dźwięk: Mariusz Wawrzeń
Zdjęcia: Kuba Skorża
Kamera: Aleksander Duraj, Wojtek Krygier, Kobas Laksa